Rozdział siódmy, w którym przewrócimy kilka kart historii


21 października 2009 r.

Środy to były jego „weekendy”. Już od czwartku stał na bramce, chociaż na szczęście nie było wtedy tak ciężko jak w piątkowe czy sobotnie imprezy. Ale niezaprzeczalnie jego nocna praca zaczynała się w czwartek i trwała aż do porannych niedzielnych godzin. Na szczęście jego dzienna praca trwała tylko od poniedziałku do piątku, dzięki czemu niedziela była dniem na złapanie oddechu, ale przez nawał obowiązków i ogólne zmęczenie pracą w nocy, po prostu czasami nie wystarczało to na odpoczynek. W niedzielę snuł się smętnie po domu, próbował odespać, robił jedną jednostkę treningu na siłowni i maksymalnie cztery sekwencje Lao Jia Yi Lu i tyle. No i odwiedzał rodziców. Niedziela kończyła się szybciej niż mógłby powiedzieć „co jest, kurwa” a on kładł się spać tak samo zmęczony i otumaniony przez codzienność, jak się budził. Dlatego środa była jego weekendem.
Błażej pracował w galerii handlowej na stoisku z odżywkami białkowymi i suplementami. Praca nieszczególna, ale przynajmniej się na tym znał, no i ewidentnie dostał ją dlatego, że jego sylwetka aż krzyczała „wiem, o czym mówię”. Choć na początku to była gówno prawda, bo zanim zaczął tę robotę i zanim tak naprawdę zaczął się interesować działaniem swojego ciała i tym, co w nie wkłada, brał tylko kreatynę, bo było to tanie i dostępne, wszyscy na siłce to brali i czuł po tym taki skok siły, jakby mógł nosić samochody. Kiedy myślał o swojej przeszłości i postępie jaki zrobił, nie tylko w kwestii fizycznej, ale też jeżeli idzie o jego wiedzę i samoświadomość, czuł dumę.
Na Zatorzu, gdzie dorastał, albo się było napakowanym kolesiem, co łajał szczypiory, albo właśnie szczypiorem. On przez pierwsze czternaście lat życia był szczypiorem — raczej przeciętnego wzrostu, szczupły i nieopierzony. Za to Mały już wtedy przewyższał wzrostem wszystkich kumpli o ponad głowę, więc w szkole szybko to wykorzystali i wciągnęli go do drużyny koszykówki. Byku oczywiście poszedł za nim, bo zawsze za nim szedł i o ile koszykówka nigdy nie stała się jego życiową pasją, dużo wyciągnął z tych treningów. Chociażby to, że podobali mu się rozebrani koledzy w szatni.
To było pierwsze zetknięcie z braterstwem w jego życiu, bo do tej pory byli tylko on i Patryk kontra reszta świata. Odnalazł się w drużynie, spodobało mu się, że koledzy zawsze stali za sobą murem, nie tylko na treningach ale w ogóle w szkole i nawet na osiedlu. Od tej pory był jednym z nich, a nie jakimś tam szczylem Byczkowskim, któremu każdy mógł spuścić manto. Niskim Skrzydłowym i zarazem kapitanem drużyny był taki Mariusz, z ósmej klasy, który był okropnie popularny w budzie, bo nie dość, że sportowiec, to jeszcze zawsze przy kasie. Kiedy teraz Błażej o tym myślał to nawet nie mógł sobie do końca przypomnieć jak ten Mariusz wyglądał, ale wtedy to był dla niego ósmy cud świata. Chociaż pewnie nie był nawet przystojny, ale otaczała go taka aura, że każda dziewczyna w szkole sikała po nogach na jego widok. No, każda dziewczyna i widocznie Błażej.
Był rok dziewięćdziesiąty ósmy, Internet przeglądało się tylko w kafejkach i w szkole na lekcjach informatyki, a Byku nie miał pojęcia, dlaczego czuł, to co czuł. Jedyne, co słyszał o gejach to kilka nieprzychylnych uwag rzuconych w domu przez ojca i jakieś niewybredne słowa kolegów. Szybko więc doszedł do wniosku, że swoje idiotyczne fantazje o barczystym kapitanie drużyny musiał trzymać dla siebie. I trzymał do ostatniego meczu na koniec jego siódmej, a Mariusza ósmej klasy. Dali wtedy dupy, że aż miło, przeciwnicy po prostu wytarli nimi parkiet. Nastroje w szatni były bardzo nietęgie, szczególnie, że dla połowy drużyny to był ostatni mecz i kończyli swoją przygodę z zespołem epicką porażką. Błażej też był przybity, chociaż nie tyle chodziło o koszykówkę, co o to, że właśnie kończył się jakiś etap jego życia, w którym Mariusz wiódł prym. Do tego dopiero co Mały złamał nogę — trochę głupio, bo poślizgnął się wychodząc z wanny, chociaż wszystkim mówili, że złamał w bójce — i teraz musiał leżeć kilka tygodni w gipsie, a jego stara dostała szału i nie pozwalała mu nawet opuszczać mieszkania, więc jedyne, co Błażejowi zostało, to codzienne odwiedziny.
W pewnym momencie Byku się zorientował, że tak się grzebał z prysznicem i przebraniem w normalne ciuchy, że wszyscy już opuścili szatnię, a przynajmniej tak sądził, gdy nagle usłyszał szmer z prawej strony i po chwili z drugiego pomieszczenia, gdzie były natryski, wyszedł Mariusz. Miał na sobie tylko biały ręcznik, który zawinął sobie na biodrach, a jego włosy i klata wciąż były mokre od wody.
To było najsilniejsze i najbardziej erotyczne doświadczenie w życiu Błażeja. Momentalnie zaschło mu w ustach, a krew odpłynęła gdzie indziej niż do mózgu. Zastygł i wgapił się w sylwetkę kolegi, nie będąc w stanie się nawet poruszyć, obserwował go tylko szeroko otwartymi oczami, bojąc się nawet oddychać. Mariusz również zastygł, bo chyba nie spodziewał się towarzystwa, ale po chwili zmierzył Błażeja wzrokiem i posłał mu krzywy uśmiech.
— Jeszcze tutaj? — zapytał mimochodem, na co Byku tylko wzruszył ramionami.
Jak zahipnotyzowany obserwował jak Mariusz zbliżył się do swojej szafki, gdzie spokojnie rozwiązał ręcznik i pozwolił mu opaść na ziemię. Serce biło Błażejowi szybciej niż przed jakimikolwiek meczem do tej pory. W szatni wszyscy przebierali się szybko, nie patrząc na siebie, trochę jeszcze zawstydzeni swoimi zmieniającymi się ciałami, trochę zażenowani tym, że inni już mieli gdzieniegdzie włosy i wyglądali trochę bardziej męsko. Najbardziej niezręcznie czuł się zawsze Błażej, bo szybko zauważył, że tylko on oglądał ciała kolegów z rosnącym głodem i frustracją, dlatego, żeby nie odstawać za bardzo, starał się patrzeć wszędzie tylko nie na ich nagie sylwetki. Tym razem jednak Błażej patrzył. Robił to chciwie i zachłannie, dokładnie oglądając i katalogując każdy centymetr ciała Mariusza. Pewnie wyglądał jak każdy nastolatek, nieproporcjonalnie długie ręce i nogi, zapadnięta klatka piersiowa i kilka włosów, które teraz by śmieszyły, ale wtedy były powodem do niesamowitej dumy. Jednak Błażej pamiętał do dzisiaj, że starszy chłopak wydał mu się niesamowicie męski, barczysty i „dorosły”. Mariusz spokojnie grzebał w swojej szafce, szukając rzeczy, po czym zamknął ją z trzaskiem, odwrócił się w stronę Błażeja, spojrzał mu wyzywająco w oczy i, wciąż stojąc całkiem nago, zapytał:
— To chcesz mi zrobić loda, czy jak?
Błażej aż zapowietrzył się z zażenowania. Przez chwile łapał powietrze i nie mógł wydusić z siebie nawet słowa, a jego policzki paliły niemiłosiernie ze wstydu.
Mariusz uśmiechnął się ponownie, tak krzywo, jakby wszystko go w tej sytuacji śmieszyło i podszedł do drugiego chłopaka, bez pardonu go całując. Miał otwarte oczy a język wepchnął mu do buzi, co wcale nie było przyjemne, ale sama myśl, że właśnie przeżywał swój pierwszy pocałunek i to jeszcze z Mariuszem, odbierała mu zdrowe zmysły.
Całowali się tak chwilę, a potem starszy chłopak wpakował mu łapy w spodnie i Błażej doszedł w trzy sekundy, bo to było jak katapulta wprost na słońce. Zszokowany uczepił się ramion Mariusza i wisiał tak na nim, dysząc w jego usta, i nie mogąc dojść do siebie. Po chwili Mariusz się odsunął i spojrzał na niego, jakby chciał powiedzieć „teraz ja!”, Byku padł więc na kolana i bardzo nieporadnie zrobił swoją pierwszą w życiu laskę.
Nie było żadnych fajerwerków, a po wszystkim nie padli sobie w ramiona, ale dla Błażeja to była jak mała apokalipsa i wybuch gwiazdy na raz. Jednego dnia stracił dziewictwo, zaliczył Mariusza i stał się stuprocentowym gejem. W jego głowie wirowały pytania, bo nie wiedział, co to wszystko znaczyło dla niego, chociaż już podejrzewał, że nic nie miało być takie samo.
Był gejem.
Był gejem i mu się to cholernie podobało.
Był gejem i nikt nie mógł się nigdy dowiedzieć.
Mariusza spotkał jeszcze kilka razy przed końcem roku, ale żaden z nich nigdy więcej nie wrócił do tego, co stało się wtedy w szatni. A potem przyszły wakacje i tak jak Byku przewidział, kontakt się urwał. Widział go jeszcze kilka razy, bo Olsztyn to nie Warszawa i w jakimś momencie wszystkim przecinały się drogi, ale nigdy już nie weszli w żadną interakcję, a z tego co Błażej słyszał, niedługo po maturze Mariusz wyjechał do Irlandii i już nie wrócił na stare śmieci.
Pierwsze dni po tamtym szatnianym incydencie były dziwne, bo z jednej strony rozpierała go radość, z drugiej wstyd i strach, że ktoś się dowie, a z trzeciej jeszcze strony — tęsknota. Bo on chciał to powtórzyć, a Mariusz najwidoczniej nie. Po jakimś czasie to właśnie tęsknota stała się najbardziej dominującym uczuciem, które zaczęło wypierać wszystko inne. Kiedy zorientował się, że nie ma co liczyć na powtórkę, tęsknota przekształciła się w złość, a złość we wściekłość.
To było irracjonalne uczucie, bo nic sobie z Mariuszem nie obiecywali, ale kiedy lata się za kimś przez prawie rok, tak jak Błażej za tym pacanem i fantazjuje się o nim na jawie i we śnie, i w końcu tak się życie układa, że można się z nim puknąć, to chyba normalne, że niespełna piętnastoletni szczyl dorabia sobie do tego ideologię, prawda?
Najgorsze, że nawet nie miał okazji, żeby z Mariuszem omówić następstwa ich wyskoku, bo nagle przestali się w ogóle spotykać sam na sam. Bez treningów koszykówki nie mieli nawet wspólnych zajęć, a na szkolnym korytarzu starszy chłopak zawsze był w pobliżu swojej świty. Dopiero po kilku miesiącach Byku doszedł do wniosku, że Mariusz musiał to robić specjalnie. Po prostu nie chciał mieć nic więcej wspólnego z głupiutką ciotą, którą zaliczył w przypływie wisielczego humoru. Dlatego, gdy rok szkolny się skończył, skończył się też jakiś etap dla Błażeja, a całą tę historię z Mariuszem musiał zakończyć, niestety, tylko w swojej głowie. To dziwne uczucie braku należytego zamknięcia towarzyszyło mu przez całe wakacje, powodując coraz to większy gniew. Sam nie potrafił tego wytłumaczyć, ale czuł się jak zapędzony w kozi róg. Nie mógł nikomu powiedzieć, że jest pedałem, nie wiedział jak znaleźć innych pedałów chętnych do swoich eksperymentów, a facet, na którym naprawdę chciał eksperymentować, po prostu go odciął.
A potem zaczepił go jakiś ziomek na osiedlu, kiedy wracał późnym wieczorem od Małego i od słowa do słowa zaczęli się przepychać. Do tej pory Byku unikał takich sytuacji, ale chyba to ciągłe napięcie, nieustanne drapanie w mózgu spowodowało, że puściły mu wszystkie hamulce. Wciąż był trochę łamagą, ale koszykówka znacznie poprawiła jego sprawność, koordynację i szybkość. Może nawet dzięki regularnym treningom zyskał trochę na masie i sile, chociaż wciąż szału nie było. Ale to nie jego warunki wtedy się za niego tłukły, tylko złość i determinacja. Żeby nie być tylko zwykłym pedałem, chłopcem do bicia i szczypiorem. Żeby walczyć o swoje.
Koleś, który się z nim szarpał to był jeden z tych osiedlowych obszczymurków, który spędza cały dzień w ortalionowym dresie pod sklepem, z piwkiem w ręku. Nikt na tyle ważny w hierarchii osiedla, żeby Błażej narobił sobie wrogów, ale wystarczająco rozpoznawalny, żeby Byku został zauważony. Nie minęło długo, kiedy pojawili się kolejni chętni na bitkę, a wkrótce po kolejnych wygranych, pojawili się i nowi koledzy. Zatorze pełne było takich sfrustrowanych chłopaków, którzy bili głowami w szklany sufit. Pozbawieni kasy, edukacji, perspektyw — dla nich główną walutą były pięści i taki szczyl jak on musiał zrobić na nich wrażenie. Na początku było fajnie, bo bujał się z ziomkami po mieście, zawsze było darmowe piwko i zioło, wszyscy byli starsi niż on, ale traktowali go jak równego, było serio spoko. Nie bardzo kontrolował to, co się działo z jego życiem. Częściej był nawalony niż trzeźwy, nawet kiedy już minęły wakacje. Patryk niezbyt przychylnie patrzył na jego nowe towarzystwo, ale to nie było bardzo istotne, nie wtedy. Wciąż leczył się z Mariusza, a tamta terapia naprawdę działała. Czasem oklepał komuś mordę, ku uciesze nowych kumpli, bo to zawsze śmieszne jak dorosłego faceta spierał taki szczyl jak on. Czasem podrzucał gdzieś paczki, na polecenie innych ziomków. Nie sprawdzał co było w środku, ale instynkt samozachowawczy kazał mu się za bardzo nie wychylać w tej kwestii.
W ósmej klasie było z nim dość źle. Rzucił koszykówkę, bo bez Mariusza treningi tylko go wkurwiały. Patryk w tym czasie trenował ostro na boisku i na siłowni, bo jego ojciec zrobił mu małą salkę w piwnicy, gdzie miał jedną sztangę, kilka hantelków, ławeczkę i jakiś steper dla jego matki, żeby pani Halinka mogła spalać kolejne serniczki podczas oglądania telenowel. Jedynym sportem, który interesował w tym czasie Błażeja było obijanie mord. Do czasu.
Był już nieźle nawalony, kiedy pojawił się w ich miejscówce, gdzie spotykali się zazwyczaj wieczorami z chłopakami, ale szybko przytulił kolejne piwko. A potem chyba jeszcze jedno. Nie pamiętał jak to się stało, że napadli na tamtą parkę pod wiaduktem. Jedyne, co mu utkwiło w głowie to krzyk kobiety, gdy trzymał jej towarzysza za plecami, żeby Ospa mógł go okładać po brzuchu. I jeszcze jak Chudy wyrywał jej potem torebkę i uderzył ją z łokcia w twarz. Pamiętał też jej oczy, gdy podniosła się z chodnika, gdzie wylądowała po tym ciosie — jak bardzo były zszokowane, przerażone. I pamiętał krew, która spływała z jej rozciętego policzka w dół twarzy, tworząc makabryczny obrazek. Gdy wrócili na kwadrat, kumple rechocząc, a on próbując nie dopuszczać do siebie myśli, że waśnie skroili jakiegoś frajera, obili go i jego kobietę zupełnie za nic, i że właściwie dopiero co skończył piętnaście lat, a już był przestępcą. Tego samego wieczora poszedł do Małego i ku wielkiemu niezadowoleniu jego matki, załadował mu się na chatę. Patryk patrzył na niego krzywo, ale nic nie powiedział. Wysłuchał wszystkich tych jego smętów o ekipie z Zatorza i o tym jaki się przy nich czuł mocny, a kiedy przyjaciel zapytał, po co to robił, odpowiedział prawdę.
— Po prostu czuję cały czas taką wściekłość, a tylko w ten sposób potrafię to uciszyć. Chociaż na chwilę.
Patryk pokiwał głową, na znak, że rozumie i może faktycznie rozumiał, bo nic już nie mówił, nie truł, nie cedził kazań, pozwolił mu tylko odespać to jaki był nawalony, a rano, kiedy jeszcze męczył go kac, zaciągnął go do swojej piwnicy i dał wycisk życia. Z perspektywy czasu to był najgorszy, najbardziej niedobrany do jego możliwości trening w całej jego karierze. Mały kazał mu ćwiczyć pod siebie, a już wtedy był sporo od niego większy, także trening przeorał go za wsze czasy. Ale kiedy trzy godziny później wychodził z domu Leszczyńskich, przebrany w za duże ciuchy przyjaciela i obżarty po śniadaniu, które przygotowała dla nich pani Halina, w głowie czuł taki spokój, jak jeszcze nigdy w życiu.
Na tym etapie matka Błażeja dostawała już prawie apopleksji przez zachowanie syna. Ojciec wtedy jeździł na tirach w Niemczech i rzadko bywał w domu, a kiedy już był, cała rodzina chodziła jak w zegarku, żeby nie burzyć mu za mocno światopoglądu. Jego ideologia była prosta. Harował ciężko jak wół, żeby jego żona i dzieci mieli wszystko, a w zamian oczekiwał szacunku i świętego spokoju, kiedy w końcu mógł odpocząć.
Jego mama nie potrafiła sobie poradzić z wyskokami Błażeja. Oprócz niego miała jeszcze dwójkę młodszych dzieciaków pod swoimi skrzydłami i musiała dbać przede wszystkim o nich, a zachowanie najstarszego syna mogło tylko im zaszkodzić. Kiedy widziała, że znowu wychodził, od razu krzyczała, co po jakimś czasie nie robiło już na Byku żadnego wrażenia. Kiedy wracał do domu pijany, po prostu traktowała go jak powietrze. Ale kiedy wrócił tamtego poranka, po cichu przekręcając klucz i marząc tylko o tym, żeby już zaszyć się w swoim pokoju, Bożena Byczkowska zrobiła coś, czego Błażej się naprawdę nie spodziewał. Zaraz po tym jak przekroczył próg domu, wyskoczyła z salonu i bez słowa podbiegła, i go spoliczkowała. Odsunęła się po chwili i spojrzała na niego wielkimi, zszokowanymi oczami. Jej dłoń, która jeszcze chwilę temu trzepnęła go w policzek drżała, złapała ją więc drugą ręką i przycinała do serca, i po kilka napiętych sekundach wybuchła płaczem. Błażej stał tam jak słup soli, nie wiedząc co zrobić. Pierwszy raz widział swoją mamę w takim stanie i to było przerażające. Kobieta wyglądała na drobniejszą i suchszą niż na co dzień. Cała jej twarz była szara, a teraz puchła też od łez. Dopiero w tym momencie do Błażeja dotarło, co jego matka musiała czuć, kiedy on nie wrócił na noc. I co czuła za każdym razem, kiedy wracał nad ranem najebany jak szpadel, albo ze świeżą śliwą pod okiem.
— Mamo — powiedział miękko, a kobieta zaniosła się jeszcze większym szlochem. — Mamo, przepraszam — powtórzył. Kiedy i to nie dało żadnego rezultatu po prostu przybliżył się do niej i nieporadnie, trochę dziko, objął ją ramionami, a ona od razu się do niego przytuliła, wiotka i słaba, jakby tylko czekała, żeby się na nim oprzeć.
Stali tam długo, dopóki kobieta się nie wypłakała do końca. Błażej nie obiecywał, że będzie lepszym synem, a ona nie mówiła mu jak bardzo ją zawiódł, chociaż te słowa wisiały między nimi. Nie dostał też żadnej kary za swoje zachowanie, pomimo iż racjonalnie rzecz biorąc, jego matka powinna dać mu jakiś szlaban. Ale oboje dobrze wiedzieli, że Błażej mógł z łatwością to olać i robić dalej co chciał, więc jego rodzicielka po prostu bała się po raz kolejny coś mu narzucić i tym samym jeszcze bardziej podkopać swój autorytet.
Do dzisiaj Błażej nie mógł sobie wybaczyć, że wpędził tę dobrą, chociaż niezbyt pewną siebie i przebojową kobietę w taką sytuację.
Pomimo iż nie obiecywał poprawy, zmienił się. Odciął się od chłopaków z Zatorza z dnia na dzień. Trochę jeszcze za nim chodzili, trochę go szukali po osiedlu, ale w końcu nie byli jakąś zorganizowaną grupą przestępczą, żeby nie chcieć go wypuścić ze swoich szeregów. Byli tym czym byli — grupą biedoty, osiedlowych cwaniaczków, co nie chcieli iść do pracy, woleli coś ukraść, coś zakręcić, żeby mieć na piwko, zamiast dorzucić się do domowego budżetu, dlatego dość szybko dali mu spokój.
Mały po jakimś czasie wciągnął go też w boks, który trenował już od jakiegoś czasu, najpierw pod okiem swojego ojca, a od roku już chodził na zajęcia organizowane za darmo w jednej z olsztyńskich podstawówek. Boks był spoko, szczególnie, że Błażej lubił się bić i umiał to robić. Trochę brakowało mu wywijania nogami, a jeszcze bardziej tęsknił za nieczystymi sztuczkami, ale zajęcia same w sobie dużo mu dawały. Trenował też na siłowni, cztery razy w tygodniu, a w ciepłe dni wieczorami z Patrykiem szli biegać nad Jezioro Długie.
Podstawówka szybko się skończyła i razem z Patrykiem poszli do Technikum Elektrycznego, musowo do jednej klasy i ponownie do wspólnej ławki. Mieli fajnego faceta od wf-u, który naprawdę chciał przeprowadzić z nimi program, a nie tylko rzucał im piłkę do nogi, po czym znikał w pokoju nauczycielskim. Koleś miał łeb na karku i sporo wiedzy, co dość mocno fascynowało Błażeja. Może nawet odrobinę za mocno.
To, że odciął się od chłopaków z osiedla nie znaczyło, że żył już tak całkiem w zgodzie z prawem, chociaż raczej unikał alkoholu, przynajmniej kiedy wiedział, że matka może to zobaczyć. Ale na Zatorzu miał już swoją renomę i każdy, kto się liczył wiedział, że Byku potrafił się bić, co było szczególnie przydatne, kiedy Monika, jego młodsza siostra, zaczęła chodzić na randki…
Kiedy miał siedemnaście lat dostał propozycję stania na bramce. Wkręcił go Mucha, jeden ze starych wyjadaczy, który miał potężną piąchę i równie potężne poczucie humoru. Nie dość, że wciągnął go do swojej ekipy, to nauczył wszystkiego, co wiedział o tej pracy i o tym mieście. Mucha już wtedy był po czterdziestce i przewidywał, że jeszcze kilka lat i czekała go emerytura, przynajmniej jeżeli szło o stanie po klubach, chociaż długo był jeszcze gdzieś za swoją ekipą, sterując nimi trochę zza kulis. Dlatego szukał młodych chłopaków, którym mógłby zaufać i powierzyć interes, który sam rozkręcał przez ponad dwadzieścia lat. Szybko Błażej wciągnął i Patryka, i to była kolejna ich rzecz, która scalała ich razem.
A dobry rok później aresztowali go za pobicie tamtego chłopaka i po raz kolejny w życiu Byku całkowicie stracił grunt pod nogami. Miał osiemnaście lat, trochę kasy, ustawioną pracę, ale czuł, że coś zrobił źle.
Tai chi było jego wybawieniem. Na początku traktował to z przymrużeniem oka. Usłyszał gdzieś, że na plaży będą darmowe zajęcia dla początkujących i że takie ćwiczenia przywracają spokój ducha i wewnętrzną równowagę. Na pierwsze zajęcia poszedł bardzo sceptycznie nastawiony, a wracał z nich jak na skrzydłach. Tai chi Chuan to zarówno medytacja jak i sztuka walki, która wymaga od praktykującego niemalże nieustającego wysiłku. Na początku ciało uczy się postawy. Po opanowaniu pierwszych ruchów przychodzi czas na naukę całych sekwencji, a po opanowaniu jednej formy, na kolejną. Błażej do tej pory ćwiczył tylko sekwencje ręczne, bez broni, i sam nie czuł się jeszcze gotowy na kolejny etap. Taijiquan, jak wszystkie wschodnie sztuki walki, wymagało ogromnego skupienia umysłu, pracy z oddechem, balansem, otwarcia czakr, przepływu energii. Na początku bardzo trudno było mu się skoncentrować na tyle, żeby chociażby poprawnie stać, a w tym sporcie stać w bezruchu można było godzinami. Kolejnym ćwiczeniem, które poznał, było rozwijanie jedwabnego kokonu, czyli powolne krążenie ramieniem w powietrzu przez długie, bardzo długie minuty. Był to taki rodzaj wysiłku, jakiego jeszcze nigdy wcześniej jego ciało nie doznało — udręka bezruchu, gdzie z sekundy na sekundę coraz trudniej utrzymać napięcie mięśni, a kończyny z każdym oddechem wydają się ważyć coraz więcej. Do tego Tai chi to wieczna korekta. Nauczyciel może, a właściwie nawet powinien na każdym kroku korygować najdrobniejszy ruch mięśnia, aby praktykujący mógł osiągnąć perfekcję. Dla Błażeja, który zawsze był sobie żeglarzem, sterem i okrętem to była spora lekcja pokory. Trenował już prawie siedem lat, a jego technika wciąż i wciąż wymagała doskonalenia i korekt, a jego głód nowych wyzwań wciąż tylko rósł.
Bo jest jeszcze jedna rzecz o Taijiquan, o której się nie mówi. To prawda, że jest to sport, który nadaje się dla każdego i dla młodych, i dla starych, i wysportowanych, i dla niemot, ale nikt nie mówi, że jest jedna grupa, która sobie w nim nie poradzi — poddawacze. Bo o ile sekwencji można nauczyć i małpę, to doskonalenie wymagało ogromnego samozaparcia. Im dłużej się ćwiczyło, tym doskonalsze formy się poznawało i więcej energii trzeba było wkładać w trening. Po siedmiu latach nie chodziło już o oczyszczenie głowy z niepotrzebnych myśli, a o dążenie do perfekcyjnego połączenia ciała i umysłu, a to naprawdę nie była mała rzecz.
Zmieniło się też Błażeja podejście do treningów siłowych. Kiedy zaczynali z Małym liczyło się dla nich tylko, który z nich weźmie więcej na klatę. O siłowni wiedzieli tyle, co udało im się podpytać starszych kolegów.
To właśnie ich wuefista, Arek, bo taki był z niego spoko koleś, że pozwalał mówić swoim uczniom do siebie po imieniu, zainteresował go innymi aspektami sportu. Że ćwiczenia to nie tylko pakowanie na masę, albo gry zespołowe, ale to cała grupa mięśni pracujących razem i całe zależne procesy zachodzące w ludzkim ciele, które tworzą mały cud, jakim jest ruch. To on po raz pierwszy opowiadał mu o działaniu mięśni, o ich zadaniach i możliwościach. To od niego dowiedział się czym są mikrourazy i czas regeneracji. I to on rozbujał w nim głód wiedzy tak bardzo, że Błażej poszedł na studia. Z fizjoterapii. Nie był dobrym studentem, nudziła go większość zajęć, ale wykłady z anatomii czy kształtowania ruchowego to było to. Zarywał noce, żeby uczyć się kinezjologii, a szczególnie mechaniki działania mięśni. Wszystko, co wyczytał, sprawdzał od razu na sobie. Powoli zaczynał rozumieć, jaki był głupi, gdy pakował bez opamiętania, byle tylko rosnąć. Widział jak poskracał sobie włókna mięśniowe, jak bardzo sam pozbawił się mobilności. Na szczęście Tai chi dość mocno pomagało mu nadrobić te zaniedbania. Poza tym dość dużo wspinał się na ściankach, hobby, którym zaraził się od Arka w liceum, czasami też biegał, a latem grywał z Małym i innymi z osiedla w kosza. Bo boksie próbował jeszcze kickboxingu, a potem kiedy i do Olsztyna trafiło trochę powiewu świeżości ze wschodu, Muay Thai i Jiu Jitsu, chociaż żadne z nich nie weszło do jego stałego repertuaru na dłużej. Sport był jego sposobem na życie i jego miłością. Chciał spróbować jak najwięcej, doświadczyć tego zajebistego haju, kiedy endorfiny uderzają do mózgu na każdy możliwy sposób.
Studiów nie skończył, bo nie mógł przejść egzaminu z biochemii na trzecim semestrze, ale nawet za bardzo się tym nie przejął. Już w wakacje po pierwszym roku zastanawiał się, po co on w ogóle studiował i czy naprawdę widział się jako rehabilitanta w białym kitlu. Po pierwszych wakacjach akademickich wrócił na uczelnię, a po tej porażce z biochemią nawet się ucieszył, bo sam z siebie by nie zrezygnował, jako że on nigdy się nie poddawał.
Wtedy już ogarnął sobie pracę przy suplach. Na początku robił strasznie dużo godzin, w tygodniu i w weekendy, i oczywiście dalej stał na bramce, ale po kilku miesiącach to tempo i ilość pracy prawie zjadły go żywcem. Wtedy właściciele stoiska zatrudnili do pomocy studenta, który przychodził codziennie po osiemnastej na ostatnie trzy godziny otwarcia galerii oraz na całe weekendy. No i w środy chłopak kończył zajęcia wcześniej, więc zamieniał Błażeja już o czternastej, pozwalając mu tym samym na jego prywatny, środowy weekend.
Ten układ mu pasowa, miał swój rytm i powtarzalność. Zajmował go na tyle, żeby do głowy nie przychodziły mu głupie pomysły, ale zostawiał mu też wystarczająco dużo czasu, żeby mógł spokojnie ćwiczyć. Robota w odżywkach była spokojna. Co jakiś czas przychodził jakiś koks z całą listą zakupów i czasem zdarzył mu się ktoś mądrzejszy, co faktycznie chciał się dowiedzieć jak to działa. Opowiadał więc wtedy o aminokwasach i rodzajach odżywek białkowych, cierpliwie tłumaczył różnice i próbował dobrać odpowiednie suple pod trening. Ale było spokojnie. Zaczynał niedługo po otwarciu galerii i kończył, kiedy pojawiał się Krzysiek. Mógł w pracy czytać i używać telefonu. Szefostwo też było spoko. To ta druga praca dostarczała mu mocniejszych wrażeń, ale pomimo iż nie raz już na nią klął, to też ją lubił. No i kasa była naprawdę dobra, za te kilka dni pracy w miesiącu zgarniał dużo więcej niż za cały etat w suplach. Nie narzekał.
Ale wciąż mu czegoś brakowało. Czuł narastający głód wiedzy. Kiedy skończył już studiować to uczucie jeszcze narosło. Wykorzystywał wolny czas, żeby doczytywać na interesujące go tematy i wertować net w poszukiwaniu kolejnych porad, aż kiedyś trafił na ofertę, od której ponownie szybciej zabiło mu serce. Kurs trenera personalnego.
I to był strzał w dziesiątkę. W Olsztynie zrobił kwalifikacje na trenera siłowni, ale to był zwykły kurs, zakończony jedynie egzaminami wewnętrznymi szkoły, chociaż przeprowadzonymi w zgodzie z normą europejską. Dlatego zdecydował się też na kurs instruktora sportu, a w tym celu musiał jeździć do Warszawy, w co drugi weekend, przez dwa lata i wcale a wcale mu to nie przeszkadzało. Wstawał po nocy na bramce, rano siadał do swojego piętnastoletniego BMW E36 i jechał prawie trzy godziny, żeby uczyć się u najlepszych trenerów w Polsce, a potem wracał, żeby na wieczór zdążyć jeszcze do pracy. To był trudny czas, bo jednak było to duże obciążenie fizyczne dla organizmu i pewnie gdyby nie Mały, który brał na siebie grom roboty na wspólnych zmianach i jeszcze kilku innych chłopaków z ich ekipy, to nie dałby rady. Nie mówiąc już ile wydał na to kasy. A kiedy skończył kurs i zdobył upragniony tytuł instruktora sportu drugiego stopnia, schował wszystkie dyplomy do kieszeni i trzymał je głęboko ukryte przed całym światem. Nawet nie chodziło o to, że nie chciał niczego zmieniać, chociaż w gruncie rzeczy było mu całkiem dobrze tak jak było, ale nie do końca wierzył, że mógłby zdobyć jakichś klientów. Dookoła było mnóstwo ludzi z o wiele większym doświadczeniem niż on. Co prawda, czasami jak patrzył, co ci niby-instruktorzy odpierdalali, to aż się łapał mentalnie za głowię, ale liczył, że jednak to tylko jednostki i jacyś samozwańcy, którzy uczą swoich wątłych siostrzeńców, a nie prawdziwi trenerzy. Mimo wszystko zostawił na tablicy ogłoszeń w siłowni kartkę reklamującą jego usługi. Minęło pół roku, a nikt nie zadzwonił. Niestety, pomimo tych swoich wszystkich kursów, nikt nigdy nie będzie chciał z nim trenować. Nie miał doświadczenia, więc ludzie do niego nie przychodzili na treningi, a skoro nie przychodzili… nie mógł zdobyć doświadczenia. I tak koło się zamykało.
Błażej schował więc te swoje mrzonki gdzieś głęboko w sobie i nigdy o tym nie mówił, nawet z Patrykiem, a gdy ktoś poruszał temat, od razu go ucinał. Cały ten czas i pieniądze, który włożył w zdobycie kwalifikacji nie poszły jednak na marne, bo ogrom wiedzy, który przyswoił, pobudził jego głowę na tysiące różnych sposobów. Do tej pory uczył się wszystkiego sam, albo gdzieś po kątach od swoich trenerów i nauczycieli, a także drogą pantoflową od kumpli z siłowni, treningów czy ze ścianki, no i trochę wyniósł też ze studiów. Ale to te kursy wszystko mu usystematyzowały i otworzyły oczy na zupełnie nowy świat. Jego zapał do sportów kwitł bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a cały czas wolny przeznaczał na ćwiczenia i oczywiście na dalsze dokształcanie się w tej dziedzinie.
W tę środę nie było inaczej. Rano były katy, później chwila w pracy, gdzie było nad wyraz spokojnie, więc cały dzień czytał o grupowych zajęciach ruchowych osób niepełnosprawnych, później niezbyt obciążający trening funkcjonalny, na obiad domowy burger z wołowiną i całe popołudnie dla siebie, żeby naładować baterie przed nadchodzącym weekendem. Dzisiaj wyjątkowo nie miał wiele do roboty, ale od czasu do czasu potrzebował jednego luźnego dnia, żeby jak człowiek ogarnąć trochę dom, przygotować sobie kilka posiłków naprzód do pracy, czy pooglądać telewizję. Żył na wysokich obrotach, więc zdrowo było znaleźć balans pomiędzy pracą, a odpoczynkiem.
Miał wciąż trochę zrypany humor po ostatnim weekendzie. Zarówno piątek i sobota były koszmarne, i umordował się jak mało kiedy, taszcząc zgonujących studentów poza teren klubu, ale to było nic w porównaniu ze szpilą, którą wbił mu Oskar — ten ładny chłopaczek, którego zaliczył tydzień wcześniej. On wszystko rozumiał, można było się pukać bez zobowiązań i potem nawet udawać, że się tego drugiego nie zna. Sam tak by pewnie zrobił, jakby się bał, że koleś zacznie go outować przed wszystkimi dookoła. Ale do cholery, to co się odrąbało w ostatnią sobotę, to jednak przechodziło jego pojęcie. Bo Oskar go zignorował, pomimo iż na początku, kiedy wchodził do klubu to rzucił mu bardzo ładnym uśmiechem i swojskim „cześć”. Ale kiedy Błażej chciał go złapać choć na chwilę samego, zapytać co słychać, może poprosić o numer, chłopak po prostu mu zmykał. Jakby robił to specjalnie, za każdy razem gdy widział, że Byku się zbliżał, okręcał się i ginął gdzieś w tłumie. Ale kiedy już w tym tłumie był, posyłał mu pewne siebie uśmieszki i patrzył wyzywająco w oczy… cholerny gówniarz. Olał go, bo latanie za jakimś bachorem było grubo poniżej jego poziomu, a poza tym był w pracy, więc nie mógł się za bardzo rozpraszać. I Oskar zdawał się to zrozumieć, bo aż do rana Błażej nie zobaczył go już dłużej niż na kilka sekund, kiedy migał mu gdzieś pomiędzy ludźmi. A kiedy wychodził już z imprezy, w towarzystwie swojej paczki, po prostu odwrócił się nagle i puścił do niego oczko. Smarkacz. A co jakby Patryk zobaczył?
Ale chyba nie widział, bo nie skomentował słowem, za to w Byku buzowało aż do końca imprezy.

***

 26 października 2009 r.

— Cześć, Mała Myszko! — zawołał Janek od razu, kiedy dojrzał jasny czubek głowy swojej siostry wspinającej się właśnie po schodach.
— Janek! — krzyknęła i w podskokach pokonała ostatnie stopnie, po czym zatrzymała się tuż przy swoim bracie, a ten pociągnął pieszczotliwie za jeden z jej warkoczyków i jego końcówką smyrnął ją w nos. — Ile razy mam cię prosić, żebyś przestał z tą Małą Myszką… mam już trzynaście lat.
— No tak, jesteś za stara, żeby brat mógł się nad tobą tak rozczulać — zakpił.
— Rozczulać się możesz. Tylko przestań gadać jak baba — orzekła i wyminęła go w progu, przechodząc do mieszkania, a Janek wybuchnął niepohamowanym, gromkim śmiechem. Zosia z roku na rok miała coraz bardziej cięty charakterek.
Zaraz za nią po schodach wbiegł Mateusz i z impetem ryszył na brata, żeby uczepić się go w pasie.
— Janek! — krzyknął podekscytowany. Kamil był pół kroku za nim, więc uwiesił się po drugiej stronie starszego Tomaszewskiego.
— Dobra, złazić, starczy tych sentymentów — burknął Janek zirytowany zbyt ograniczoną strefą osobistą, ale najpierw oczywiście potarmosił jasne włosy każdego z braci.
Byli dość zżytą rodziną, a nie widzieli się od czerwca, więc nawet w stosunku do chłopaków czuł jakąś nieodpartą potrzebę czułości. Oczywiście na głos nie powiedziałby tego nawet pod wpływem tortur. Kiedy chłopcy się już od niego odkleili, mógł dojrzeć na półpiętrze oboje swoich rodziców, jak wolniutko wspinali się po stromych stopniach. Tylko resztkami silnej woli zmusił się, żeby nie prychnąć na ten komiczny widok, bo jego mama obejmowała poręcz jakby to było koło ratunkowe na otwartym morzu, a klatka schodowa chciała ją pochłonąć żywcem.
— Te schody mnie kiedyś zabiją — orzekła kobieta, kiedy udało się jej pokonać ostatnie piętro, po czym przyciągnęła syna do długiego ucisku. Kiedy tyko go wypuściła ze swoich ramion, tata już tam czekał, żeby poklepać go po barku.
— Nie słuchaj mamy, jakby na ich szczycie był pilot, a zaraz miało lecieć „M jak miłość”, to by tu była pierwsza.
— Głupi jesteś — obruszyła się pani Danusia i dała mężowi lekkiego kuksańca pod żebro.
Janek niezmiennie od lat nie mógł się nadziwić temu, że jego rodzice, pomimo iż byli statecznymi dorosłymi ludźmi i rodzicami czwórki dzieci, wciąż potrafili się przekomarzać ze sobą jak małolaty.
— W sumie to my nie będziemy zostawać, bo za pół godziny mamy być na oddziale, ale Zosia chciała się jeszcze przywitać. Zresztą, my z ojcem też chcieliśmy cię zobaczyć — powiedziała jego mama i przy ostatnim zdaniu, jakby nie mogąc się oprzeć, uszczypnęła Janka w policzek.  — Schudłeś jakoś — oznajmiła po krótkich oględzinach.
— Gdzie tam! — zapeszył się od razu. Jeszcze mu brakowało, żeby mama wchodziła na temat jego diety. Od tego był już tylko krok do…
— Kobitę byś sobie znalazł, gotowała by ci! A nie tak tylko ten ryż i ryż w koło wciągasz. Nie jesteś Chińczykiem, żeby tak jeść, Jaśko, jak Boga kocham, jakbyś nie był taki uparty…
— Mamo — przerwał jej ze zbolałym jękiem. Czy ona musiała za każdym razem wałkować ten temat? Przecież mówiła to samo od prawie dwóch lat, nie znudziło się jej jeszcze? W duchu jedynie dziękował, że Kuba był na uczelni, bo chyba by się zapadł pod ziemię jakby jego współlokator usłyszał tę litanię. Ostatnio i tak były między nimi same dziwnie napięcia albo niezręczne small talki. I pasywna agresja, ale to akurat tylko po jego stronie.
— Daj mu, Danka, spokój. Normalnie wygląda, jak zawsze. Ryż jest zdrowy, a jak będzie chciał, to se i babę znajdzie. A teraz wołaj Zośkę i idziemy, bo korki mogą być i później problem z parkingiem — powiedział rzeczowo, na co jego małżonka ponownie zaczęła nerwowo poprawiać synowi fryzurę.
— No już, już. Idę. Tak tylko zresztą mówię, przecież się martwię. Taki ładny chłopak, niczego mu nie brak, mógłby mieć już niejedną.
— To może on właśnie nie chce niejednej, tylko woli jedną. Konkretną — wtrącił jego ojciec. Chyba żadne z nich nie miało problemu z tym, że w najlepsze rozmawiali, jakby Janka tam wcale nie było. Typowe.
— Dobra — oburzył się w końcu chłopak i wyswobodził się z opiekuńczych dłoni mamy. — Dobra, dobra — powtórzył z frustracją. — Tak jak mówi tata. Nie jestem chudy, ryż jest dobry, a ty mi już daj spokój. Kiedy przyjedziecie po chłopaków?
— Jutro wieczorem. Jak dobrze pójdzie wypiszą Zosię przed piętnastą, ale później udało nam się wcisnąć jeszcze na konsultację do doktor Kowalskiej ze Szpitala Uniwersyteckiego, tej wiesz której? Takiej czarnulki, tej takiej ładnej babeczki…?
— No wiem, wiem — przytaknął, chociaż nie miał pojęcia o kogo chodziło. Jego matka czasami skupiała się na takich pierdołach.
— No, to później tylko odebrać wyniki i przyjedziemy. Masz cały dzień wolny?
— Tak, mam tylko jeden wykład, ale nie muszę na niego iść, a ćwiczenia zrobiłem już z inną grupą. W pracy też mam wolne.
— Oj, niedobrze, że ten wykład opuścisz… a może pójdziesz z chłopakami?
Janek przewrócił oczami.
— Mamo, uczelnia to nie przedszkole — powiedział ostro, na co pani Danusia wyraźnie się zmieszała.
— No tak. Tak, nie pomyślałam — przytaknęła nerwowo. — No to jak chcesz.
Jankowi aż zrobiło się głupio, że tak zawstydził rodzicielkę. W rodzinie był pierwszym, który poszedł na studia i z jednej strony był powodem niemalejącej dumy rodziców, ale z drugiej chyba trochę wpędzał ich w kompleksy. Jego rodzice pobrali się bardzo młodo i szybko urodził im się Janek. Szybko objęli też gospodarkę po ojcu jego mamy, który zmarł nagle na zawał, owdowiając babcię, która nie bardzo wiedziała jak poradzić sobie z takim dużym gospodarstwem. Wtedy szybko przeprosiła się z młodym zięciem, na którym do tej pory wieszała psy, za to, że wyrwał z domu jej zaledwie osiemnastoletnią jedynaczkę, zaprzepaszczając jej szansę na studia. Pomimo, że ta historia ulożyła się szczęśliwie, bo jego rodzice wiedli razem dobre życie, to chyba pani Danusia wciąż czasami żałowała, że jej edukacja zakończyła się na etapie szkoły średniej.
— To może ja… — zaczął tata, pokazując w kierunku pokoju Janka, skąd dobiegały głosy jego rodzeństwa. Jak nic już mu coś zepsuli.
— Nie, poczekaj tato — zatrzymał mężczyznę chlopak. — Chciałem wam coś dać — dodał i przeszedł przez kuchnię, żeby sięgnąć po wcześniej naszykowaną, pękatą kopertę.
— Janek — zaczęła jego mama zrezygnowanym głosem. Janek tylko pokiwał głową i wcisnął jej paczuszkę do ręki. — Nie możemy od ciebie brać pieniędzy! Kto to widział, żeby dziecko utrzymywało rodziców, a nie na odwrót…
— Mama ma rację — powiedział stanowczo jego ojciec. — Radzimy sobie dobrze, a ty też nie żyjesz powietrzem.
Janek zacisnął wargi i ponownie pokręcił głową.
— Nie będę tego słuchać, co roku jest ta sama głupia dyskusja. Nie po to pracuję w Anglii, żebyście teraz takie cyrki robili. Bierzcie. Kupcie dzieciakom rzeczy do szkoły. Spłaćcie trochę długów.
Niestety prawda była taka, że jego rodzina wcale nie radziła sobie dobrze, jak deklarował jego ojciec. Od czasu kiedy Zosia po raz pierwszy zachorowała, tonęli w długach, bo po tym jak już wyprzedali co się dało i wzięli pieniądze od każdego z rodziny, i dobrej duszy dookoła, musieli zaciągnąć kilka chwilówek, a po jakimś czasie ich długi eskalowały do niemożliwych wręcz rozmiarów. Ojciec pracował od rana do nocy jako hydraulik. Był dobry i ludzie go cenili, więc pracy nigdy nie brakowało, ale z jego pensji starczało lewo na przeżycie. Mama pracowała jako pomoc księgowej, ale w Olecku nie było zbyt dobrych pensji. Poza tym mieli jeszcze trochę grosza z dzierżawy pola, którego już nie byli w stanie uprawiać i emeryturę babci. To ostatnie to były w sumie drobniaki, ale w najgorszych czasach nie raz reperowało to domowy budżet.
— Jaśko — powiedziała jego mama miękko. — To chociaż weź ty połowę. Żebyś miał co jeść.
Janek spojrzał na swoją mamę jakoś tak czulej. To była dobra kobieta, która całą czwórkę swoich dzieci obdarowała ogromem miłości. Robiła dla nich wszystko, co tylko mogła i chociażby za to należały jej się całe wsparcie i szacunek tego świata.
— Spokojnie, mam jeszcze odłożone na czarną godzinę — skłamał gładko. Prawda była taka, że dawał rodzicom tyle, ile tylko mógł. Na początku planował dać im ciut więcej i zostawić sobie trochę grosza na wszelki wypadek. Ale przez to cholerne spóźnienie na samolot pozbawił się wszystkich zaskórniaków. I tak był na siebie zły, że nie mógł pomóc rodzicom trochę bardziej. Miał tylko nadzieje, że to jakoś wystarczy.
— Jesteś kochanym dzieckiem — powiedziała jego mama i ku zgrozie Janka oczy jej się zaszkliły. W uniesieniu przyciągnęła go z powrotem do długiego ucisku.
— Na tyle kochanym, że w końcu wybaczysz mi, że zrobiłem z twojej sukni ślubnej przebranie Indianina w podstawówce? — zapytał, żeby rozluźnić atmosferę i faktycznie jego mama od razu prychnęła, nie mogąc ukryć rozbawienia. Odsunęła się na długość ramion, spojrzała na niego czule, ale trochę bystrzej i powiedziała:
— Zapomnij. Tego ci, smarkaczu, nigdy nie wybaczę.
 — No dobra — odezwał się pan Zbyszek z zakłopotaniem. No co? Był poważnym mężczyzną, nie chciał się tak rozczulać i to jeszcze w stosunku do innego faceta, nawet jeśli mowa była o jego pierworodnym synu. – Uznajmy te pieniądze za pożyczkę, Jaśko. Mówię serio — dodał, widząc, że Janek już otwierał usta, żeby coś powiedzieć. — A teraz ja idę po Zosię, a wy się już żegnajcie, bo nie będę potem pruł przez Olsztyn jak jakiś pirat drogowy, żeby zdążyć na czas.
Jego słowa jakby otrzeźwiły żonę, która od razu puściła syna, poprawiła swoje włosy i faktycznie sięgnęła po oferowaną kopertę.
— Na pewno nie będziesz miał problemu na uczelni jak nie pójdziesz na wykład? Bo może jedno z nas by popilnowało chłopaków na tę godzinkę, czy dwie?
— Nie, mamo, serio, nie będzie problemu — przerwał jej Janek. — Poradzimy sobie z Mateuszem i Kamilem sami, a uczelnia mi nie ucieknie.
— Tylko daj im do jedzenia coś innego niż ten ryż! — zarzekła się, przypominając sobie o swojej krucjacie przeciwko diecie syna. — A właśnie, zapomniałabym! — zawołała nagle i zaczęła z zapałem przeszukiwać swoją torebkę, po czym z dumą wydobyła z niej dwa pękate słoiki. — Tu masz bigosiku i pulpety. Zjedzcie sobie dzisiaj na kolację, chłopcy.
— Mamo —  zamarudził od razu Janek, ale grzecznie przyjął wałówkę. Żaden student nie gardził darowanym jedzeniem. — Nie umrzemy z głodu. Gotuję sobie sam i jakoś żyję, to i chłopaki przeżyją.
— No wiem, wiem – przytaknęła i jeszcze raz potarmosiła jego włosy. – Po prostu matka zawsze chce dla swoich dzieci jak najlepiej.
Zanim sytuacja znowu miała szansę eskalować do niezręczniej, w kuchni pojawił się pan Zbyszek prowadząc Zosię za rękę. Mateusz i Kamil wyszli zaraz za nimi i w pomieszczeniu ponownie zrobił się mały harmider.
— To lecimy. Będziemy jutro. Jak coś, to zabrałem komórkę — oznajmił z dumą. No tak, dla niego wciąż telefon komórkowy to był gadżet nad gadżetami. W niektóre miejsca w Polsce i do niektórych ludzi technologia docierała nieco toporniej niż do innych.
— Nie ma sprawy — odpowiedział Janek i jeszcze raz przytulił do siebie Zosię na do widzenia.
— Bądź grzeczna, Mała Myszko!
— Nie nazywaj mnie tak, bo będę musiała ci napchać mrówek pod poduszkę — oznajmiła dziewczyna ze śmiertelną powagą. Janek od razu się wyprostował. Żartowała, prawda?
…na pewno żartowała.
— To do jutra – powiedziała jeszcze jego mama i po krótkim hałasie, pół jego rodziny opuściło mieszkanie, a on potoczył oczami po reszcie swojego rodzeństwa. Zostali sami. Nastał Armagedon.


_________________________________


Jak wam się podoba historia Błażeja? Nie wiem jak to się stało, bo się z nim, umawiałam, że będziemy milczeć na temat jego przeszłości, ale dostał jakiegoś oralnego rozwolnienia i chyba musiał się wygadać :D

Prosiliście o kolejny rozdział, więc oto jest 😉 Jestem łatwa, nie ma co ukrywać. Ale następny serio będzie za dwa tygodnie, bo muszę chwilę po tym szalonym miesiącu odsapnąć, a pisanie tego rozdziału było jak need for speed, czyli po polsku wyścig z czasem ;P

Oficjalnym doradcą technicznym tego rozdziału zostaje mąż mojej bety, nazwijmy go Panem Omletowym. Ciągle nie masz racji z tym Tai chi, ale na BMW to się znasz 😉 Dzięki! 😊

Betowała cudowna Omlet, chociaż miała wyjątkowo mało czasu, a dużo tekstu.

Dziękuję też Inertii za kolejną porcję porad prawnych!

PS. Zmieniłam opis opowiadania. Teraz chyba bardziej pasuje. 

Komentarze

  1. Ten komentarz będzie krótki, bo w zasadzie powiedziałam Ci już chyba dosłownie wszystko, więc nie ma sensu się powtarzać, zatem do konkretów.
    Ty wiesz, że ja Błażeja ubóstwiam i mogę o nim czytać w każdych ilościach i bez przerwy. Uwielbiam, jak zadbałaś o wszystkie detale - w tym rozdziale przedstawiłaś w pigułce jego biografię, która wyszła Ci fenomenalnie i bardzo realistycznie - a realizm to dla mnie znaczące kryterium, na którego podstawie oceniam, czy coś mi się podoba.
    Był nawet taki moment, kiedy poczułam się autentycznie rozeźlona i bezsilna zarazem, kiedy był fragment o tym, jak Błażej tak bardzo starał się zdobyć te wszystkie kwalifikacje, robił to z zapałem i widać, że jest głodny wiedzy, a mimo wszystko wyszła z tego trochę klapa, przez co ostatecznie się poddał i pozornie postanowił o wszystkim zapomnieć. Ale wierzę, że nie powiedział ostatniego słowa i jeszcze rozwinie skrzydła, bo z jego zapałem i wiedzą zdaje się być skazany na sukces. Oby miał tylko więcej wiary w siebie.
    Inne uwagi przekazałam Ci prywatnie, tak że nie będę tu ich powielać.
    Co do drugiej części: znowu, mega realistycznie. Znowu złość i bezsilność, że rodzina Janka tak zawzięcie musi walczyć o dobro swojego dziecka, które niczym i nikomu nie zawiniło, a w zamian dostają kolejnego kopa w dupę i tylko więcej problemów. To samo Janek - to niesamowicie szlachetne z jego strony i bardzo rozczula mnie to, że jest taki zżyty ze swoją rodziną. Dobrze, że Tomaszewscy mają siebie nawzajem.
    Teraz domagam się jakichś romansów w końcu, więcej akcji z Błażejem, więcej Oskara i ogólnie więcej... AKCJI. :D
    Za porady nie dziękuj, bo przy okazji i ja sobie robię powtórkę i to całkiem fajna rozrywka. :)
    Nowy opis też został przeze mnie zaakceptowany.
    No to weny, weny i trochę czasu. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć Teorio :)
      Lubię odpowiadać na komentarze po jakimś czasie, bo wtedy sama mam świeższe spojrzenie na własny tekst, ale też faktycznie jest tak w przypadku naszych komentarzy i dyskusji o naszych tekstach, że one się mocno przeplatają i uzupełniają nawzajem, i faktycznie mówimy sobie tak wiele cennych rzeczy zaraz po publikacji, że czasami ciężko jest złapać dystans. A jak czytam teraz Twój komentarz ponownie, to docierają do mnie nowe rzeczy i mogę jakoś tak szerzej na to spojrzeć :)

      Bardzo bałam się publikować cały rozdział tak mocno zdominowany przez Błażeja, właściwie w całości o nim. Bo To Janek jest ulubieńcem wszystkich i większość osób na niego czeka najbardziej. Cieszę się, że ta biografia jednak znalazła swoich zwolenników. Poza tym nawet nie wiesz jak mocno porusza mnie fakt, że mój tekst poruszył takiego twardziela jak Ty ^^ Błażej faktycznie bardzo wiele włożył w zdobywanie wiedzy i ja go za to bardzo szanuję. Nie poradził sobie jednak z tym rynkiem, nie zdobył żadnych klientów i faktycznie się poddał. Nie zakładajmy jednak, że to całkowita klapa. Czasami trzeba mocno upaść, żeby móc odbić się od dna. Niestety nie da się też ukryć, że Błażej nie ma zbyt dużej wiary w swoje możliwości i nie ma też nikogo, kto dałby mu wystarczająco mocnego kopa motywacyjnego, dlatego może będzie musiał naprawdę porządnie sam odbić się od dna.

      I Janek! Nie mówiłaś mi, że spodobała Ci się scena z Jankiem! :D Serio, tak się skupiłyśmy na wadach i zaletach tej pierwszej sceny, że druga w ogóle poszła w niepamięć.

      Kurczę, nawet nie wiesz jak się cieszę, że piszesz o tym realizmie. Ja nigdy nie wiem czy nie przesadzam w jedną czy drugą stronę, ale staram się pisać jak najbardziej realnie i życiowo, bo sama lubię czytać takie rzeczy. Dlatego mega mnie cieszy, jak mówisz, że to widać i że wychodzi ;)

      Za porady będę wiecznie dziękować, bo wcale nie robisz ich tak o, w minutę, tylko zawsze się pochylasz nad moimi problemami, a wcale nie musisz, za co Ci jestem dozgonnie wdzięczna. I tyle :)

      Dziękuję i pozdrawiam (hehe) ^^

      Naru

      Usuń
  2. Rozdział wyjątkowo spokojny. Bez żadnej gwałtownej akcji ale pozwala poznać Błażeja, którego wielbie. Im więcej o nim piszesz tym bardziej go lubię. Bardzo równieżpolubiłam Oskara. Mam nadzieję, że poświęcisz im dużo uwagi :)
    Co do głównych bohaterów powieści to brakowało mi ich tu troszeczke. Mam nadzieję, że w kolejnym będzie o nich sporo.
    Życzę dużo weny
    I pozdrawiam cieplutko
    Nao :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć Nao. Bardzo dziękuję za komentarz, był moim pocieszaczem w zeszłym tygodniu jak już zaczynałam wątpić w to moje pisanie.

      Bardzo się cieszę, że podszedł Ci Błażej. Ja też go wielbię. Jakby facet istniał naprawdę, to bym za nim latała :D W ogóle z nim mam tak, że on bardzo chce się pisać. Nawet w tych scenach, gdzie go miało nie być, wyskakuje mi nagle i coś chce od siebie dodać. I ostatnio mi się tak rozgadał, że wyszedł z tego prawie cały rozdział. Jakbym do tego dołożyła jeszcze ze trzy sceny Kubowo-Jankowe to wyszłoby mi pewnie ponad 30 stron Worda. Dla czytelników pewnie fajne, ale ja bym musiała przestać spać w nocy. No albo rozdział byłby jeszcze tydzień później, a tego przecież nikt nie chce ;)

      Za to w następnym rozdziale będzie trochę więcej Janka i Kuby, także powinnaś być zadowolona.

      Jeszcze raz dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Naru

      Usuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, Błażej długą drogę przeszedł nie mial lakko jak i towarzystwo nie zaciekawe wpadł... ale co Oscar o nim myśli dlaczego w tym klubie tak pogrywał z nim wielka szkoda że Kuby nie było zobaczył by innego Janka, a tak pomyślałam że może coś się wydarzy i będzie Janek musial pójść do pracy, a Kuba zostanie z dzieciakami...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz